00.00
Pora na kolejną porcję egzotyki. Dziś zapraszam w kręte uliczki marokańskiego Marakeszu. To miejsce, nie bez powodu, od niepamiętnych czasów przyciąga, szukających egzotycznych wrażeń, podróżników. Ja również położony u stóp Gór Atlas Marakesz uważam za prawdziwą esencję egzotyki. Wizytę w Marakeszu polecam jako najwłaściwszy punkt kulminacyjny podróży do Maroka.
Labirynty uliczek, w których twa nieustanny ruch i krzątanina, pochłaniają bez reszty. Gdy przyjechałem do tego kraju pierwszy raz czułam się oszołomiona, nie wiedziałam, co warte jest zobaczenia, gdzie najpierw skierować kroki. By złapać oddech weszłam do uliczno-podwórkowej farbiarni. Zabarwiona na soczyste kolory przędza rozświetlała zakamarki starych, szkoda, że często kompletnie zrujnowanych domów. Krzątałam się między pracującymi robotnikami wdychając kwaśny zapach octu, służącego do utrwalania kolorów. Manufaktura, bo trudno ją nazwać fabryką, dostarczała półproduktu niewielkim zakładom rzemieślniczym produkującym tradycyjnie wzorzyste dywany i kilimy. Fabryczka była integralnie związana z miastem. Spacerując nigdy nie wiedziałam czy jeszcze jestem na jej terenie czy już na ulicy.
Co mnie najbardziej fascynuje w Maroku? Czemu chętnie tam wracam? Z jednej strony to pierwszy posmak Afryki a z drugiej spotkanie z kulturą islamu. Polecam go turystom spragnionym czegoś nowego tym, którzy nie ograniczają się do spacerów między plażą i hotelem, podróżnikom chcącym poznać lokalną kulturę i obyczaje – nie tylko kupić pamiątki, ale także podpatrzyć jak są produkowane.
Nos i to wcale nie ten w przenośni- dziennikarski- zaprowadził mnie do garbarni. Wyroby ze skóry są jedną z popularniejszych, przywożonych stąd pamiątek. Postanowiłam poznać technikę garbowania skór. To był błąd wizyta w garbarni skutecznie mnie z tej chęci wyleczyła. Obrazki owszem fajne, zdjęcia i filmy wspaniałe. Tylko ten nieznośny fetor.
Wizytę w garbarni wynagrodził mi hotel, w którym się zatrzymałam. Niewielki, można powiedzieć kameralny, wspaniale położony w Medinie, starej części Marakeszu. Takich przytulnych i co ważne tanich hotelików jest tu bez liku. Odpoczęłam chwilę w ukwieconym patio, napiłam się orzeźwiającej herbaty z miętą, spróbowałam arabskich, nieprawdopodobnie słodkich ciastek. Tak odświeżona wyruszyłam na plac Dżemaa el Fna największą atrakcję Marakeszu.
Na ten plac trudno nie trafić – wystarczy poddać się płynącemu w jego kierunku ludzkiemu potokowi. Gdy zbliża się wieczór turyści i mieszkańcy miasta ciągną nań ze wszystkich stron. Przyjeżdżają na rowerach, na osłach, konnymi dorożkami i taksówkami.
Dżemaa el Fna nazywany bywa nieustannie bijącym sercem Marakeszu. Istnieje opinia, że: bez tego placu Marakesz byłby tylko jednym z wielu marokańskich miast. Zgadzam się z nią całkowicie to fascynujące miejsce jest jedyne w swoim rodzaju.
Na plac od rana ściągają uliczni grajkowie, najlepsze miejsca zajmują żebracy. Nieustannym dzwonieniem zainteresowanie turystów starają się przyciągnąć cudacznie ubrani sprzedawcy wody. Nie liczą, że turysta zechce ugasić pragnienie, on przecież wie, że ameba czyha. Liczą na datek za pamiątkową fotkę. Inną pamiątką będzie z pewnością egzotyczny tatuaż. Niezwykle wprawne ręce Berberek malują go pastą z hny. Tradycyjne wzory nadają bladym, europejskim dłonią egzotycznego smaczku. Zapytałam, co będzie gdy tatuaż się znudzi – bez obaw sam zejdzie po około trzech miesiącach.
Wymęczone upałem kobry pląsają w rytm wygrywany przez poskramiacza. One chyba nie mają jadu- usłyszałam rozmowę stojących obok angielskich turystek. Mówiły to niby z pełnym przekonaniem, jednak na wszelki wypadek obserwowały spektakl z większej odległości. Gady wzbudzają respekt, ja też wolałam zbytnio się do nich nie zbliżać.
Na placu pojawiły się akrobatyczne trupy. Marokańczycy praktyczne na całym świecie zdominowali tę część cyrkowych spektakli. W Marakeszu zrozumiałam, dlaczego - skomplikowane figury, przez kilka godzin dziennie, ćwiczą tam kilkuletni chłopcy. Za niedoskonałości postawy są bezlitośnie karceni przez trenera. Chłopcy nie mają dzieciństwa, ale w przyszłości bez problemu utrzymają rodzinę. Występy budziły zainteresowanie, z każdą chwilą gęstniał tłum widzów, żywo reagujących na każdy akrobatyczny popis.
W kilku miejscach placu dawały koncert zespoły muzyczne. Rytmiczne bębnienie atakowało ze wszystkich stron dodatkowo potęgując doznania.
Czym bliżej wieczoru tym coraz intensywniej nad placem unosiły się egzotyczne aromaty z niezliczonych garkuchni? Można było spróbować smaku wszystkich potraw kuchni marokańskiej i to w najlepszym wydaniu. Nic dziwnego, że klienci czekali cierpliwie. To kuchnia czasem bardzo egzotyczna, ale przez smakoszy uznawana za jedną z najwspanialszych w świecie.
Prawdziwy ruch rozpoczyna się na Dżemaa el Fna późnym popołudniem, gdy słońce nie pali już tak bezlitośnie. Na scenę wkraczają wtedy opowiadacze baśni. Nie jest to bynajmniej atrakcja ku uciesze turystów. Większość widzów to zasłuchani i zapatrzeni Marokańczycy. Opowiadacze baśni są dla, w większości niepiśmiennych, mieszkańców Marakeszu i okolicznych oaz bardzo ważnym źródłem informacji, pozwalającym zrozumieć otaczający świat.
Na chleb, czy raczej jak wypadałoby powiedzieć w Maroku kuskus powszedni, muszą zapracować nie tylko ludzie. Przybywa tresowanych wiewiórek, nadal tańczą węże. Pojawiają się egzotyczne małpki.
Choć ludzie w Maroku są zazwyczaj otwarci i przyjaźni nie brakuje tu, szczególnie w turystycznych centrach, różnego rodzaju naciągaczy. Zwiedzając ten kraj trudno się opędzić od oferujących pomoc nielegalnych przewodników. Jednym ze sposobów zapewnienia sobie spokoju jest..... wynajęcie jednego z nich. Często znają kilka języków i potrafią zaprowadzić w ciekawe miejsca. Gdy wynajmiemy takiego pomocnika inni będą się trzymali od nas z daleka.
Choć upał zelżał atmosfera na placu robi się coraz gorętsza, na ochłodę najlepszy sok ze świeżych, oczywiście marokańskich, pomarańczy – pycha.
Czuję się trochę zmęczona. Idąc za radą przewodnika zajmuję miejsce w kawiarence, na dachu jednego z otaczających plac budynków. Można stąd spokojnie obserwować rozgrywający się na placu spektakl. W zachodzącym słońcu zabudowania Starego Miasta nabierają czerwonej barwy. Legenda głosi, że gdy wznoszono w sercu miasta meczet Kutubijja, polało się tyle krwi, że wszystkie domy się zaczerwieniły.
Gdy zapada zmrok muezin z minaretu meczetu Kutubija wzywa pobożnych muzułmanów do modlitwy. Po chwili odzywają się inne meczety, wezwania słychać w całym mieście.
Jednak nikt nie myśli o zamykaniu interesu, wręcz przeciwnie handel staje się bardziej ożywiony. Upał zelżał - czas na wielkie żarcie. Chciałoby się spróbować każdej potrawy- decyduję się na mający berberski rodowód tadżin – coś jakby gulasz z warzywami, bardzo wolno duszony w specjalnym naczyniu również zwanym tadżin. Potrawa zawdzięcza swoją nazwę garnkowi a nie odwrotnie.
Czas na zakup pamiątek Suk czyli arabski bazar w Marakeszu uchodzi za największy i najlepiej zaopatrzony w całym Maroku, zaś handel na nim za najbardziej ekspresyjny i teatralnie malowniczy. Teoretycznie bazar ma swoją logikę buty w jednej części, wyroby kowalskie w drugiej, osobno przyprawy i owoce. Często jednak panuje tu zupełny misz masz. Rzeźnik sąsiaduje z szewcem, sprzedawca ziół z wytwórcą metaloplastyki.
Jest i kaszanka- w Maroku uznawana jest za wyszukany, typowo lokalny smakołyk, o zjadaczach krupnioku z kraju nad Wisłą nikt tu nie słyszał.
óCo warto przywieść z tego kraju? Koniecznie aromatyczne przyprawy, ostrą pastę paprykową Harissę. Można trafić na bardzo fajne wyroby ze skóry: zamszowe kurtki, buty. Trzeba tylko zwracać uwagę na jakość i oczywiści bardzo ostro się targować. Jak w innych krajach arabskich cena wywoławcza często kilkakrotnie przekracza wysokość oczekiwanej przez sprzedawcę zapłaty. Berberskie kapcie kupiłam za 30 dircham- czyli około 3 dolary. Jaka była cena wyjściowa? 350.
-Czy suk mały czy duży żadna różnica- przekonywała mnie Helga- niemiecka turystka poznana w barze Hotelu Oasis w Agadirze. – Po co mam łazić w strasznym upale, jeśli tu mam bazar oddalony pięć minut od plaży. Nic bardziej błędnego, suk w Marakeszu jest jedyny w swoim rodzaju, tu się nie tylko towary sprzedaje, ale większość ich jest na miejscu wytwarzana. Można rzemieślników podglądać, patrzeć im na ręce. Gdy but lub kurtka nie pasuje, nie ma problemu, składamy zamówienie i po godzinie lub dwóch odbieramy towar.
Uwaga teraz ciekawostka: ...”Sprzedawcy są agresywni i odzierają wizytę na suku z całej egzotyki. Większość turystów z tego powodu zarzeka się, że nigdy do Maroka nie powróci” czytam w przewodniku. Uzbrojeni w taką wiedzę wychowankowie zachodniej cywilizacji spięci i najeżeni wkraczają w bazarowe uliczki. To lipa- ten kto to pisał chyba nigdy nie był w arabskim kraju. Według mnie sprzedawcy są tu dużo spokojniejsi niż choćby w Egipcie. Co ważne nie są niegrzeczni, śmieją się i żartują.