Największy kamień Świata
Ten ląd w dole globu podniecał wyobraźnię Europejczyków już wtedy, gdy o nim mieli mgliste pojęcie. Ptolomeusz nakreślił 150 lat przed naszą erą na mapach wielki ląd, nazwany Terra Australis Incognita. Za czasów Haruna al-Raszyda żeglarze arabscy prawili dziwy o cudacznych stworzeniach, które noszą swą dziatwę w torbie. Wszystko, co do XVIII stulecia Europa wiedziała o Australii, opierało się na domysłach i pogłoskach.
Kilkanaście tysięcy kilometrów w linii prostej od starej Europy pod Krzyżem Południa od ponad dwustu lat tworzy się przedziwny konglomerat różnych cywilizacji i tradycji. Ten olbrzymi kraj o powierzchni siedmiu i pół miliona kilometrów kwadratowych zamieszkuje ponad 18 milionów mieszkańców. Gdyby całą ludność Australii równomiernie rozprowadzić na kontynencie, to Australijczycy staliby osiemset metrów jeden od drugiego. Postanowiliśmy śladami Johna McDoualla Stuarta, który jako pierwszy przemierzył kontynent z południa na północ, poznać olbrzymią wyspę w podobny sposób. W pobliżu AliceSprings, prawie w centrum kontynentu znajduje się jedna z większych australijskich osobliwości. Samotna przydrożna tablica obwieszcza granicę dwóch stanów - Australii Południowej i Terytorium Północnego. Zmienia się kolor ziemi: z dojrzałej ochry przechodzi w pomarańczowo-ceglastą czerwień. To zasługa zawartych w niej tlenków żelaza. Ten kolor właśnie sygnalizuje, że zbliżamy się do środka kontynentu. Zadziwia mnie coś innego – obfitość zieleni. - Ta kraina powinna być chyba przechrzczona z czerwonej na zieloną – zwracamy się żartobliwie do naszej australijskiej przewodniczki Cheery . – To rezultat padających ostatnio deszczy, pustynna roślinność pod ich wpływem dosłownie wybuchła. – odpowiada – Za kilka dni upał przywróci pustyni codzienny kolor. Trudno z tym stwierdzeniem polemizować zważywszy, że temperatura w cieniu dochodzi do 47 stopni. Jednak upał nie jest przesadnie dokuczliwy, bardzo niska wilgotność powietrza sprawia, że da się wytrzymać a nawet wędrować.
Szampan o zachodzie słońca
Wreszcie jest, wyłania się majestatycznie zza zakrętu. Na ziemi idealnie płaskiej wyrasta na 348 metrów największy kamień świata - Avers Rock dla Aborygenów Uluru. Osobliwy twór geologiczny liczący około 600 milionów lat. Jeden z nielicznych śladów po wypłukanych przez wodę górach. Widać tylko jego niewielką część, podobnie jak w przypadku gór lodowych reszta, podobno trzy razy potężniejsza, znajduje się pod ziemią. Obserwacja zmieniającej kolory skały to doskonale logistycznie przygotowane przedsięwzięcie na które ściągają setki turystów. Na specjalnie przygotowane parkingi, jeden dla autokarów drugi dla samochodów osobowych , zjeżdżają zawczasu dziesiątki pojazdów. Kierowcy i przewodnicy wyciągają z bagażników stoliki i krzesełka. Rozkładają na nich wcześniej przygotowane przekąski i butelki z szampanem. Z jednego z autobusów wyciągnięto nawet duży rożen by upichcić ciepłą kolację. Pokrzepieni turyści ustawiają się wzdłuż ograniczającej wstęp na pustynię barierki z kieliszkiem w jednej i aparatem fotograficznym w drugiej ręce. Oświetlony zachodzącym słońcem kamień kilkakrotnie zmienia barwę. Jest ognistoczerwony, fioletowy, brązowy, wreszcie gaśnie w czerni. To naturalny koniec spektaklu, pojazdy jeden za drugim odjeżdżają w kierunku hoteli.
Następnego dnia, o świcie czeka nas druga część tego spektakularnego widowiska - Ayers Rock - w świetle wchodzącego słońca. I tym razem australijska logistyka nie zawodzi - zajeżdżamy na parking po drugiej strony góry dla odmiany wspólny dla samochodów i autokarów. W półmroku jemy przygotowane przez naszych opiekunów śniadanie. Pokrzepieni kubkiem kawy zajmujemy „pozycje fotograficzne”. Migawki aparatów strzelają bezustannie dokumentując wszystkie barwy skały.
Szlak wędrujących mrówek
Jak na komendę turyści prawie jednocześnie wskakują do samochodów by podjechać do miejsca z którego można wyruszyć na szczyt Uluru. Dyskutujemy czy dziś wspinaczka będzie możliwa. Gdy wieje wiatr trasa jest ze względów bezpieczeństwa zamykana. Zamykana jest też w godzinach od 10 do 16 i gdy temperatura przekracza 38 stopni. Okazuje się, że wolno. Z daleka widzimy wyglądających jak mrówki wędrujących gęsiego ludzi. Teraz rozumiemy dlaczego Aborygeni nazywają wspinaczy na Uluru „ Minga Mob” co oznacza maszerujące mrówki. Dopiero u podnóża góry, z bliska można docenić jej rozmiar, jak i zostać zaskoczonym wyszlifowaną do połysku powierzchnią. Nie ma szczeliny, pęknięcia, ustępu i krzaczka, który pomógł by we wchodzeniu na ten skalny twór .Nie ma mowy o wchodzeniu własną drogą . Jest to zabronione nie tylko z dbałości o życie i zdrowie turystów ale przede wszystkim z szacunku dla Aborygenów. Ayers Rock jest dla Aborygenów świętym miejscem. Według nich nadal żyją tu potężne duchy z prapoczątku, władcy żywiołów i ich twórcy. Oficjalnie Aborygeni domagają się od rządu australijskiego, by uwolnił święty kamień od turystów, są przeciwni wszelkim wspinaczkom na skałę. Czemu napisaliśmy - oficjalnie – nie trzeba dużej bystrości by zauważyć jak wiara przegrywa z mamoną. Teren wokół Ayers Rock został zwrócony pierwotnym mieszkańcom Australii ale ci natychmiast go wydzierżawili , oczywiście za sowitą opłatą. Na chcących uszanować aborygeńskie wierzenia też zresztą robi się pieniądze – w sprzedaży są koszulki z napisem „ Nie wspinałem się na Uluru”.
Widok ze skały
Tablice na początku trasy wspinaczkowej wołają: szanuj swoje życie – gdy masz problemy z sercem, ciśnieniem itp. zostań na dole. Większość ludzi poprzestaje na wejściu kilkadziesiąt metrów w górę tak, by zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. Wejście ułatwiają stalowe łańcuchy, bez nich droga na górę byłaby dla amatorów praktycznie niemożliwa. Pokonaliśmy około sto metrów w górę skąd rozpościera się wspaniały panoramiczny widok na otaczającą równię. Czerwona płaska ziemia, gdzieniegdzie urozmaicona zielonymi wysepkami buszu i pojedynczymi eukaliptusami łączy się z błękitną kopułą na szczycie. Panorama jak na drodze na Giewont w Tatrach. Pięknie prezentuje się także druga podobna skała nazywana Olgas lub Kata Tjuta. Niektórzy twierdzą, że jest ona od Uluru piękniejsza. Rzecz dyskusyjna na pewno jest o dwieście metrów wyższa. Na Olgas również z przyczyn religijnych wspinać się nie wolno. Pozostaje spacer wzdłuż rozpadliny dzielącej ją na dwie części nazywaną Wietrzną Doliną. To również ekstremalne przeżycie. Byliśmy tam wczesnym popołudniem gdy temperatura w cieniu przekraczała 45 stopni, co było w słońcu - a trasa nie jest osłonięta – strach pomyśleć. Dlatego wróciliśmy w połowie drogi zdając się na relację Oli i Marcina, którzy wyrwali do przodu. – Dziura jak dziura – tyle usłyszeliśmy po ich powrocie.
Trzeba wracać do czekających u stóp góry przyjaciół. Zosia była na szczycie podczas swojej wcześniejszej podróży do Australii , mnie samemu wchodzić się nie chce. Wtedy wspinaczka zajęła jej pełne trzy godziny. Z drugiej strony robi się coraz upalniej a przed nami jeszcze dużo do zobaczenia. Wokół Ayers Rock wytyczono szlak spacerowy. Prowadzi on między innymi do jaskiń z rysunkami sprzed kilkadziesiąt tysięcy lat. Tam przodkowie tubylców osobno kobiety, osobno mężczyźni odprawiali swoje tajemnicze obrzędy. W miejscach szczególnie świętych dla Aborygenów obowiązuje zakaz fotografowania, pod groźbą wysokich, dochodzących nawet do pięciu tysięcy dolarów kar. Z fotografowania pokornie zrezygnowaliśmy - choć byli tacy którzy robili zdjęcia z tzw. „przyczajki” - uznając, że pieniądze lepiej wydać na aborygeńskie pamiątki. Jest ich mnóstwo w sklepach przy Centrum Kulturalnym wybudowanym w pobliżu skały. Pamiątki piękne odstraszają tylko ceny. Nie za duży obraz w kropkowanym stylu australijskich autochtonów kosztuje tyle co kara za fotografowanie.