Tramwajem po wzgórzach San Francisco
Położone na wznoszących się nad Pacyfikiem 44 stromych wzgórzach San Francisco pokochałam od pierwszych chwil. Zachwyciło mnie w nim niespotykane połączenie wielkomiejskości z kameralnością. To chyba jedyna w Stanach Zjednoczonych metropolia dająca sił zwiedzać bez konieczności wypożyczenia samochodu. Praktycznie do wszystkich najciekawszych miejsc można dotrzeć zabytkowymi, tramwajami..
Linia, którą wybrałam ma pętlę przy nabrzeżu Pacyfiku. Tu odbywa się zawracanie wagonów będące atrakcją turystyczną samą w sobie. Całodzienny bilet uprawniający do korzystania ze wszystkich środków komunikacji miejskiej kosztuje w San Francisco 6 dolarów. Wagoniki to prawdziwe zabytki kultury przemysłowej -pamiętają chyba czasy Dzikiego Zachodu. Starannie wypielęgnowano wszystkie,- widać, że w większości autentyczne- detale.
Urządzenia służące do sterowania wagonami budzą respekt pasażerów. Rozglądam się po wagonie. Nie tylko ja wybrałam ten sposób zwiedzania miasta. Większość pasażerów to turyści Już pora - motorniczy ciągnie za ogromną wajchę i ruszamy. Wagon dzielnie wspina się po stromych ulicach, choć na pierwszy rzut oka nie widać, w jaki sposób jest poruszany. O tym później. Teraz będzie Lombard Street , podsłuchuję mimochodem rozmowę współpasażerów. Gdzie, gdzie rozglądam się spiesznie. Ta mająca kształt spirali ulica – legenda to przecież prawdziwa gwiazda Hollywood, zagrała w kilkunastu filmach. Prowadzenie zabytkowego tramwaju nie jest prostym zajęciem. Wymaga ciągłego operowania dźwigniami, których przeznaczenie jest dla laika zupełnie niezrozumiałe. Oprócz znajomości rzeczy trzeba mieć sporo siły fizycznej.
Jazda na stopniach jak za dawnych lat
Jedziemy przez Russian Hill czyli Rosyjskie Wzgórze– to jedna z lepszych dzielnic miasta świętego Franciszka. Po chwili pędzimy ostro w dół. Są chwile, gdy czuję się jak w kolejce górskiej – po prostu Dysneyland. Wrażenia potęguje jazda na zewnętrznych stopniach wagonu. Tak, tak to prawda, nie pomyliłam się- to miejsce gdzie nadal można zawisnąć na zewnątrz tramwaju trzymając się poręczy. Są tacy, którzy przyjeżdżają do San Francisco wyłącznie po to.
W jaki sposób poruszają się wagoniki? Ciągnie je stalowa lina zainstalowana pod powierzchnią torów. System wprowadził, urodzony w Szkocji, Andrew Hallidie. Ten wielki miłośnik koni nie mógł patrzeć na cierpienia zwierząt łamiących sobie nogi na stromych wzniesieniach San Francisco. Gdy kogoś interesuje działanie ponad stuletnich mechanizmów powinien odwiedzić Cable Car Museum. Dojechałam do stacji końcowej. Tu również odbywa się odwracanie wagonu. Wykonujący je tramwajarze to prawdziwe gwiazdy, przyzwyczajone do trzasków migawek aparatów fotograficznych i widoku kamer. Każdy ich niespieszny gest ma podkreślać wagę wykonywanych zadań.
Dla mnie deszcz nie padał w San Francisco
Mieszkańcy San Francisco bardzo szczycą się odmiennością od reszty kraju. To najbardziej liberalny zakątek w konserwatywnej Ameryce. Taka opinia sprawia, że coraz więcej Amerykanów pragnie osiedlić się tu na zawsze. Według statystyk ponad połowa jego mieszkańców pochodzi z innych stron USA. Przywożą ze sobą pieniądze suto zasilające miejski budżet. Z drugiej strony, co widać nawet na śródmiejskich ulicach, wzrasta liczba osób bezdomnych. Populacja mieszkańców San Francisco szacowana jest na 750 tysięcy, ponad drugie tyle przybywa tu w każdym roku turystów. Nawet klimat dostosował się do odmienności miasta- pogoda odbiega od tej w reszcie Kalifornii. Temperatura rzadko przekracza 30 stopni, często trafiają się chłodne i mgliste dni. Miałam dużo szczęścia, dla mnie San Francisco ukazało się w całej krasie.
Na północ od Market Street wyrosły szklano-stalowe konstrukcje drapaczy chmur. To dzielnica finansowa wybudowana w ostatnich 20 latach. Jest jedynym miejscem w mieści o tak wysokiej zabudowie. Dosyć spacerów, dotarłam do pętli na końcu trasy nazywanej Kalifornia. Planuję podróż do drugiego końca -na Nabrzeże Rybackie. Początek jazdy całkiem płaski. Czyżby tym razem nie czekały na mnie górskie wspinaczki. Znudzona zaglądam w witryny luksusowych sklepów. Przeważająca ich część skupia się właśnie w śródmieściu. Gdy ktoś chce zrobić tańsze zakupy wyrusza do centrów handlowych zlokalizowanych na jego obrzeżach. Jednym słowem odwrotnie niż w naszym kraju. To pora lanczu, z okolicznych biur wysypują się głodni urzędnicy. Może ja bym też coś zjadła. Wertuję przewodnik- okazuje się, że dużo restauracji, kiosków i barów będzie na końcu trasy. Postanawiam zwiedzić wszystko po drodze i potem, w nagrodę, zafundować sobie coś pysznego
Trzęsienia ziemi i znikające kraby
Kolejny przystanek – zwiedzam Kościół Najświętszej Marii Panny u zbiegu ulic Grant i Kalifornia to jeden z niewielu w San Francisco budynków, które ocalały po trzęsieniu ziemi i trzydniowym pożarze w roku 1906. Na starych fotografiach, eksponowanych w holu kościoła, widać cały ogrom zniszczenia. Choć straty były ogromne, całe kwartały miasta dosłownie znikneły z powierzchni ziemi, prace rekonstrukcyjne ruszyły natychmiast. Wskakuję do tramwaju, który znów zaczyna się wspinać. Bilet całodzienny okazał się świetnym pomysłem, mogę przesiadać się dowolną liczbę razy. Pagórkowate ulice San Francisco, po których jedziemy to wspaniałe miejsce na samochodowe pościgi. Nic dziwnego, że wystąpiły w wielu hollywoodzkich produkcjach. Obserwuje ekipę obsługującą wagon- pracują z uśmiechem na twarzach, żartują, zagadują do turystów. Czasami nie wiadomo, co jest większą atrakcją: karkołomna jazda po stromych uliczkach czy show w wykonaniu obsługi. Po południu w wagonie robi się coraz ciaśniej, do turystów okupujących trasy przez cały dzień dołączają mieszkańcy wracający z pracy.
Zbliżamy się do oceanu, za chwilę koniec kursu. Do 1989 roku miasto było w tym miejscu oddzielone od zatoki dwupoziomową autostradą Embarcadero- zniszczoną w czasie trzęsienia ziemi wyburzono dwa lata później. Dzielnica Fisherman s Harf do której dotarłam po chwili to według statystyk najliczniej odwiedzane miejsce na całym obszarze Stanów Zjednoczonych. Kiedyś był to prawdziwy port rybacki, dziś większość cumujących w nim jednostek to prywatne jachty i stateczki zabierające turystów na wycieczki po zatoce.
Tutejsze bary i restauracje serwują wszystko, co oferuje ocean. Dałam się namówić na zupę krabową- wyglądała bardzo apetycznie. Nie był to najcelniejszy strzał – zupa składała się głównie z ziemniaków, krabów było jak na lekarstwo. Co oni robią z owocami morza eksponowanymi na straganach?- zastanawiałam się przełykając pyry. Nie pocieszyła mnie informacja z przewodnika, że miejscowe bary należą do najdroższych w San Francisco.
Kusiły ostrygi zachwalane przez sprzedawcę jako bardzo świeże, może mówił prawdę, ale po poprzednich doświadczeniach nie dałam się namówić.
Niedostatki menu wynagrodził mi widok na majestatyczny Most Złotych Wrót, czyli Golden Gate. To niemal symbol San Francisco. Podobnie jak leżące na skalistej wysepce więzienie Alcatraz. Jego najsłynniejszym pensjonariuszem był gangster Al. Capone.