Baobaby  i wodospady Wiktorii

Po  kraju niewątpliwie egzotycznym  jakim jest RPA ale dla mnie trochę zbyt cywilizowanym,  w Zimbabwe poczułam się wreszcie jak na egzotycznej wycieczce.  Gwar czarnych kobiet z torbami podróżnymi na głowach, hałas klaksonów starych samochodów i śmieci na ulicy wydały mi się przepięknym zjawiskiem. 

Zimbabwe  ma nie najlepszą opinię jako cel turystycznych wypraw. Nic dziwnego, rządzący nim od lat Robert Mugabe - niegdyś jedna z afrykańskich ikon walki narodowowyzwoleńczej -  doprowadził swoją ojczyznę  do ekonomicznej zapaści. By utrzymać się u władzy, jak kiedyś Stalin, ciągle otwiera nowe fronty walki tyle, że nie z kapitalistami a z kolonialistami. To nic, że Zimbabwe dawno już kolonią nie jest a u steru rządów są rdzenni mieszkańcy. Wywłaszczając białych farmerów pod łatwo znajdującym poklask pretekstem - powrotu  ziemi w prawowite ręce, doprowadził kwitnące kiedyś rolnictwo do całkowitej zapaści. Podobnie jak całą gospodarkę, inflacja bije światowe rekordy -  osiągnęła 1700 procent.  Czy to oznacza, że w Zimbabwe nie ma turystyki? Absolutnie nie. Tyle, że  podróżując po tym kraju jesteśmy trochę jak kiedyś turyści z zachodu przyjeżdżający do nas.  Dla nich też  zza szyb autokarów wszystko wyglądało normalnie,  za dolary mogli wszystko bez problemu kupić. Tak jak my dziś w dawnej Rodezji czyli Zimbabwe.

Tam rośnie  „zemsta diabła

Jechałam w głąb kraju.  Za oknami ukazywały się zielone góry i doliny tonące w kwiatach, a później po obu stronach drogi już tylko rozczochrane akacje, wysokie trawy, pośród których gdzieniegdzie wyrastały, jak pomniki przyrody, wielkie baobaby. Te drzewa o kształcie butelki potrafią żyć nawet kilka tysięcy lat. Są niezwykle wytrzymałe. Ze względy na kształt nazywane są nieraz “zemstą diabła”, który ponoć drzewo to posadził do góry nogami. Pnie niektórych baobabów w obwodzie dochodzą do 45 metrów. Najpiękniej prezentują się pojedyncze egzemplarze wyrastające spośród kosmatych  krzewów, choć malownicze są również całe ich kępy. 

Ku wielkiej uciesze  mieszkańców odwiedziłam maleńką wioskę. Okrągłe domki z gliny pokryte liśćmi pandanusa  to jedyne  bogactwo utrzymujących  się z niewielkich skrawków  ziemi tubylców. Na spotkanie wybiegła chmara umorusanych dzieciaków w podartych podkoszulkach. Zaraz po nich wyszli mężczyźni i kobiety. Wszyscy bardzo życzliwi i uśmiechnięci. Jedna z kobiet zaprosiła mnie do obejrzenia gospodarstwa. –Tu jest nasza sypialnia – mówiła z dumą pokazując słomianą matę na klepisku. – Tu sypia 5-6 osób. A tu nasza łazienka. – odchyliła “drzwi” do szałasu bez dachu. Łazienka, to po prostu kilka kamieni po środku pomieszczenia i wiadro. -A teraz chodź do kuchni – pociągnęła mnie za rękę. Małe palenisko z kamieni również przykryte jest dachem ze słomy. Na palenisku jeden czarny kociołek. Nie zauważyłam ani talerzy, ani sztućców czy dodatkowych garnków. Podobnie było w innych domostwach. 

Mieszkańcy wiosek, oprócz rolnictwa trudnią się także wyrobem drewnianych i glinianych pamiątek, które turystom sprzedają za grosze. Szczególnym powodzeniem cieszą się 2 -metrowe żyrafy, pękate hipopotamy czy cienkie jak patyki figurki czarnych wojowników. Na przydrożnych straganach kwitnie handel wymienny. Wszystko można kupować nie tylko za dolary zimbabwańskie czy południowoafrykańskie randy, ale także za długopisy, czapeczki, podkoszulki, cukierki, gumę do żucia, a nawet... stare tenisówki. 

Kamienne budowle starego Zimbabwe

Po wizycie w prymitywnych  wioskach trudno uwierzyć, że kiedyś w Zimbabwe kwitła wysokorozwinięta cywilizacja. Niedaleko stolicy, Harare, znajdują się ruiny Wielkiego Zimbabwe – miasta, które do tej pory stanowi kość niezgody między archeologami i historykami. Mimo iż tajemnicze ruiny odkryto ponad 100 lat temu, nadal skrywają niezbadane tajemnice. 

Ówcześni zręczni kamieniarze, którzy bez zaprawy murarskiej zbudowali dawną siedzibę królewską, wywodzili się z Szona, ludu, liczącego obecnie ponad 9 mln ludzi, zamieszkującego Zambię, Zimbabwe i Mozambik. Współczesne państwo Zimbabwe, utworzone z części dawnej Rodezji, zawdzięcza swą nazwę kamiennym budowlom wznoszonym na tym terenie od XII do XVI w. Nazwa Zimbabwe wywodzi się od zwrotu “dzimba dza mabwe”, co można przetłumaczyć jako “domy z kamienia”. 

Tajemnicze miasto składa się z trzech kompleksów budynków. Jest to twierdza na wzgórzu, zwana także akropolem, następnie ogrodzenie w formie elipsy otoczone wielką, kamienną ścianą, nazywane popularnie świątynią, oraz ruiny położone między tymi dwoma obiektami. 

Przyczyny rozkwitu Zimbabwe, które w XV w.  było ośrodkiem religijnym i centrum handlowym państwa Karanga, pozostają na razie w sferze przypuszczeń. Można się jednak domyślać dlaczego usytuowano je właśnie w tym miejscu. Zimbabwe leży bowiem w regionie częstych opadów, pobliska sawanna obfituje w zwierzynę łowną, a na wyżynie nie występuje mucha tse-tse. Zagadkę rozkwitu miasta tłumaczy prawdopodobnie fakt, że miasto przejęło stopniowo kontrolę nad handlem miedzią, złotem i kością słoniową na obszarze Czarnej Afryki aż do Arabii.

Losy kraju były podobne do innych państw afrykańskich. Pod koniec XIX wieku władcy państwa Matabele przekazali prawa wydobycia licznych surowców (m.in. złota, rud niklu i chromu) brytyjskiej Kompanii Afryki Południowej, założonej przez finansistę Cecila Rhodesa. W ciągu następnych 7 lat Europejczycy przejęli wszystkie kopalnie, co wywołało sprzeciw tubylców. Powstania Matabelów zostały krwawo stłumione. W 1932 r. powstała brytyjska kolonia – Rodezja Południowa, rządzona przez białych osadników. W 1965 r. ogłoszono niepodległość Rodezji, w 15 lat później, niepodległą Republikę Zimbabwe, w której władzę przejęła afrykańska większość . 

Grzmiąca fala

Dotarłam  do granicy Zimbabwe z Zambią. Po wyjściu z  samochodu, mimo palącego słońca, na ciele poczułam drobniutkie kropelki mgły, rosy, mżawki? To dziwne uczucie, ale jakże w upalny dzień przyjemne. Wiem, że jestem  w pobliżu wodospadu. Ruszam do wejścia, płacę 10 dolarów i już jestem za bramą. Zielona trwa, niskopienne  akacje i stada małpek brykające wśród zarośli nie zdradzają, co kryje się w odległości kilkuset metrów za ścianą zieleni. 

Ścieżka prowadzi do celu podróży. Odgłosy spadającej wody słychać coraz wyraźniej. Nagle zaczyna padać najprawdziwszy deszczyk, który w miarę zbliżania się do wodospadu przechodzi w tropikalną ulewę. Co to, przecież niebo jest bezchmurne, a słońce mocno świeci? Woda kapie z nieba i z bujnej roślinności. Co zrobić z aparatem i kamerą? Owijam je szczelnie plastikową torebką  i chowam na dno plecaka. Brnę dalej  po ścieżkach pełnych wody. Nagle, zupełnie niespodziewanie, moim oczom ukazuje się widok nieprawdopodobnie piękny. Szeroka, ogromna ściana białej piany uderza z łoskotem i wielką siłą w dół. Na chwilę zamieram , zapominam  o mokrym sprzęcie fotograficznym, przemoczonych spodniach i butach. Widok jest zniewalający. A to dopiero pierwszy taras...

Wodospady Wiktorii są najważniejszym pomnikiem przyrody w Afryce Południowej. Ludność tubylcza nazywa je w swoim języku “Mosi-oa tunya” co znaczy “grzmiąca fala”. Pierwsze informacje  o nich pochodzą od szkockiego podróżnika i uczonego - Davida Livingstone’a, który trafił w to miejsce w listopadzie 1855 r. Obszar wokół Zambezi, największej zarybionej rzeki Afryki, do dzisiaj pozostał nietknięty przez cywilizację. Przez środek grzmiących potoków przebiega granica między Zimbabwe i Zambią. 

Na długości 1700 metrów można wyodrębnić pięć wodospadów, którymi spływa boska piana. Niektóre z nich noszą fantazyjne nazwy: Wodospady Tęczy, Podkowy, a po Wodospadach Głównych następuje Katarakta Diabła. Niedaleko niej stoi okazały pomnik dzielnego Livigstone’a.

Wodospady Wiktorii biją rekordy prawie  pod każdym względem. Największy spadek rzeka ma przy Wodospadach Tęczy. Każdej minuty podczas pory deszczowej na szerokości 1700 m w 120-metrową przepaść spada ponad 340 mln litrów wody. W sierpniu natomiast pozostaje z tego dziesiąta część. Kiedy na początku listopada kończy się pora sucha, do prostopadłego względem nurtu rzeki parowu spada tylko 18 mln litrów wody na minutę.

Victoria Falls dostarczają turystom przyjemności nie tylko wizualnych. Na most, który łączy brzegi rzeki i jednocześnie Zimbabwe z Zambią zjeżdżają śmiałkowie z całego świata. Przyczyną popularności tego miejsca są skoki na gumowej linie “bungee jump” z wysokości 130 metrów! 

Jak się zapewne Państwo domyślają  i ja zdecydowałam się na to szaleństwo. Najpierw musiałam  załatwić formalności, wpłacić 100 dolarów, podpisać “cyrograf” czyli papier mówiący o braniu całej odpowiedzialności, za to co się stanie, wyłącznie na siebie. Potem ekipa zajmująca się wyprawianiem skoczków w przepaść założyła mi uchwyty na łydki. Jeszcze tylko szczegółowa  instrukcja, odliczanie , głośne  “BUNGEE!” i poszybowałam prosto w  środek tęczy o kształcie koła. 

 

DSC_0634.jpg

Potrzebujesz więcej informacji ?

Jeżeli potrzebujesz się ze mną skontaktować prześlij mi swój email.

wszystkie prawa zastrzeżone przez Zofia Suska
stronę zaprojektowała i wykonała firma IT-SONET

Na naszej stronie internetowej używamy plików cookie. Niektóre z nich są niezbędne dla funkcjonowania strony, inne pomagają nam w ulepszaniu tej strony i doświadczeń użytkownika (Tracking Cookies). Możesz sam zdecydować, czy chcesz zezwolić na pliki cookie. Należy pamiętać, że w przypadku odrzucenia, nie wszystkie funkcje strony mogą być dostępne.